Jestem strasznym narwańcem. Często miotając się między opcją A i B wybieram na koniec C. Zastanawiając się nad kolejnym rajdem doszedłem do wniosku że lepiej poczekać. Prognoza pogody nie przedstawiała się zbyt różowo, to miał być również debiut Sony Xperii Tipo, którą kupiłem w miejsce wkurzającego mnie coraz bardziej LG Swifta. Pomny ostatniej przygody z nawigacją postawiłem jednak na tradycyjne wsparcie i podrukowałem sobie mapy z Google:) Trasa była jednak dość skomplikowana bo muszę omijać ekspresówki. Aż przyszedł ten dzień i wstałem z myślą „Chrzanić to, jadę!”.
To miał być kolejny krok w podróżowaniu Zetką. Trasa niemal dwukrotnie dłuższa od poprzedniej. Celem była Atomowa Kwatera Dowodzenia w Łomiankach która już od jakiegoś czasu zagnieździła się w moich myślach. Po zwiedzeniu w planach miałem objazd Puszczy Kampinoskiej na północ i przejazd przez sam jej środek. Dodatkową zachętą miało być spotkanie z żonką która akurat wizytowała rodzinę w miejscowości którą miałem przecinać w drodze powrotnej. W miarę możliwości chciałem też obadać kilka dodatkowych miejscówek ale o tym miałem zdecydować już w trasie. W miejsce będącego na przymusowym urlopie kufra trafiły materiałowe sakwy boczne firmy TAD, które kosztowały raptem 6 dyszek. Wyjazd zaplanowałem już przed 7-mą bo trwa przebudowa drogi wojewódzkiej 728 i trzeba odczekać swoje na światłach. Skórzana kurtała została tym razem w domu bo to początek sierpnia. Na t-shirt naciągnąłem tylko softshell Campusa, a bluzę wrzuciłem do sakwy.
W pierwszym możliwym miejscu zjeżdżam z głównej drogi, omijając remontadę. W jednym uchu leci playlista z soundtrackiem z „Sons of Anarchy” i leniwie toczę się do przodu. Ruch na bocznych drogach niewielki, tylko od czasu minie mnie jakiś samochód. Nie ma wielkiego upału więc nie muszę się zatrzymywać na chłodzenie silnika. Mijam kolejne punkty zgodnie z zaplanowaną trasą. W wiosce o bardzo oryginalnej nazwie Czekaj zjeżdżam w gruntową drogę. Według mapy to jedyny sposób żeby nie nadkładać przynajmniej 5 dodatkowych kilometrów jadąc naokoło do drogi krajowej. Na prawo pojawia się las, na lewo las. Prawdziwy „lovelas”. Na drodze stoi skuter, facet wychodzi z lasu więc podnoszę szybkę kasku i pytam czy aby na pewno dojadę tędy na Jeziorkę. „Tak, sam tam jadę”. Ok, wizjer w dół i gaz do kół. Wyjeżdżam z zakrętu i widzę przed sobą strumień szerokości jakichś 2 metrów. Wiecie jak to jest z tą zasadą? Nigdy nie przejeżdżaj przez wodę bez ocenienia ryzyka. Nie uśmiecha mi się wpaść na środku w jakąś dziurę i zalać Rometa. Wciskam hamulec ale prędkość była znaczna a dopiero kończyłem zakręt. Tylne koło wpadło na szutrze w poślizg i minimalnie pochylony motorower zaczął lecieć na prawą. Naprężyłem mięśnie jak kot i zeskoczyłem w biegu, kiedy upadł. Wyglądało efektownie do momentu jak przywaliłem golenią w skarpę. Na szczęście znów bez poważnych obrażeń, na motorze też żadnych śladów. Podniosłem go, przetarłem tylko szmatką zbiornik bo wychlapało górą trochę paliwa. Poczekałem aż benzyna ułoży się w przewodach, odpaliłem – działa. Podszedłem do strumienia. Ze 20 cm głębokości, dno równe. Przejechałem powoli zapamiętując sobie że na pewno nie będę tędy wracał. Jadąc na północ, przecinam krajową „50-tkę”. Nawierzchnia ciągle się zmienia. Parę kilometrów asfaltem, później kilometr żwirowej drogi ale Romet daje radę. W Przypkach mylę drogę robiąc łącznie dodatkowe 10 kilometrów. Okazuje się że właściwą drogą była ta najbardziej niepozorna. Taki to urok jazdy po nieznanych rejonach. Dojechałem do Nadarzyna – widać od razu że teren miejski. Koniec szutrów, żwiru, piachu. Stąd już rzut kamieniem do Pruszkowa. Wkurzyło mnie to miasto niemiłosiernie i wkurza nadal. Na szerokości 3 kilometrów są dosłownie DWA miejsca, w których można przeciąć tory kolejowe dzielące miasto na pół.
Zatrzymałem się przy Parku Potulickich. Ściągam kask, idę posiedzieć na ławeczce nad stawem. Dzwonię do żony oznajmić że wszystko idzie zgodnie z planem. Wszystkie plusy skutery/motorowery odsłaniają w miastach. Zgrabnie omijam korki, lawirując ulicami. Dojeżdżam w końcu do wiaduktu. Wyjeżdżając z Pruszkowa trafiam na kolejny wiadukt – nad autostradą A2. Zapinam kolejny bieg w dół a końca nie widać. Człapię się już na jedynce mijany przez kolejne auta. Za to gdy mijam najwyższy punkt, odkręcam manetkę do końca. Dojeżdżając do Warszawy minąłem komis samochodowy. Zobaczyłem tam coś takiego.
Zatrzymałem się żeby strzelić fotkę. Kilkaset metrów dalej skręciłem do Fortu Radiowo na Bemowie. Chciałem zobaczyć teren byłej jednostki radiolokacyjnej przy rezerwacie Łosiowe Błota a spotkała mnie niemiła niespodzianka. Na drodze stoi zamknięta brama, za nią siedzi jakiś chłopak czytając gazetę. Pytam się czy jest możliwość nawet nie tyle wjazdu co wejścia. „Energetyka prowadzi jakieś prace, spróbuj może wieczorem”. Takie rozwiązanie nie wchodzi jednak w grę. Szkoda bo obiekt podobno bardzo ciekawy i polecany przez tych którzy już tam byli. Jeszcze kiedyś postaram się tu zajrzeć.
Jadę zatem w stronę Łomianek. Niebo zaczyna się chmurzyć. Tuż przed miastem skręcam w drogę prowadzącą do Parku Kampinoskiego. Zapinam kłódki przy sakwach żeby nikt nie przeglądał zawartości, zakładam torbę przez ramię i ruszam. Idąc ścieżką mijam kolejnych grzybiarzy. Jedna z Pań zagaduje mnie wieszcząc że już niedługo nie będzie tu co oglądać. Ze świeżą dawką pesymizmu docieram do celu. Wielki plac z budynkiem przypominającym szkołę. Podobno kiedyś dostępu broniła brama ale zdziwiłbym się gdyby do tej pory ktoś jej na złom nie pociął – i nie zawiodłem się, bramy nie było.
Kwatera miała być centrum dowodzenia w razie wojny atomowej. Budowę rozpoczęto w latach 60-tych a zaprzestano w 80-tych. Tak, nie pomyliłem się – nigdy nie dokończono budowy. Tyle z historii bo każdy sobie wygogluje dłuższy opis w 5 minut a to nie blog o historii. Więc wróćmmy do sedna. „Szkoła” to budynek nr 2. W zasadzie nie ma tam nic – nawet drzwi. Można rozpoznać łazienki, wejść na piętro – atrakcji brak. Klatka schodowa prowadzi również do poziomu -1. Wyjmuję latarkę – blask rozświetla całą długość tunelu. Nie, żartuję – g… widać. Ledwo widzę na 2 metry do przodu. Robię zdjęcie z fleszem – to samo. To sobie popstrykałem. Chowam póki co aparat do torby. Przechodzę najkrótszą drogą i wychodzę do budynku nr 3. Na powierzchni wygląda jak garaż ale była tu zbudowana stacja meteo służąca do wciskania lipy amerykańskim satelitom. Wracam z powrotem. Ściany czarne, spalone – nie wiem co za debil próbował podpalić schrony, szkoda że się tam nie zgubił przy okazji. Mijam zalaną dziurę w ziemi zastanawiając się czy pod spodem jest jeszcze coś. Doszedłem do wielkiej sali będącej niegdyś salą taktyczną. Pusta z nadpalonymi ścianami porusza jednak wyobraźnię próbującą ustalić obraz sprzed 30-40 lat. Wchodząc dociera do mnie że światła mam stanowczo za mało i lepiej nie ryzykować że wracać będę musiał po ciemku. Wyszedłem na powierzchnię i zajrzałem jeszcze do trzeciego obiektu – podziemnej, długiej hali. Rzuciłem tylko okiem co jest za rogiem i wróciłem do punktu wyjścia. Teren idealnie nadaje się pod ASG i w istocie pojawiają się tam grupy hobbystów. Kto tam nie był to lepiej jednak niech się spieszy bo miejscowi zaczynają kraść nawet elementy zbrojenia z filarów więc budynek bardzo szybko może zostać przeznaczony do rozbiórki.
Dojazd do „opaski” przy krajowej siódemce okazuje się bardziej skomplikowany niż się wydawał. Labirynt ulic i uliczek, których nawet mapa nie ogarnia, sprawił że zamotałem się kompletnie. Jeden z zapytanych robotników wskazał mi drogę – okazało się że akurat nie tą co potrzeba, ale w końcu znalazłem jakiś drogowskaz i ruszyłem na północny zachód.
Chciałem się zatrzymać w Dębinie i Cybulicach, żeby zobaczyć forty należące do Twierdzy Modlin – zaczynają jednak spadać pierwsze krople deszczu. Zatrzymuję się i wyciągam z sakwy bluzę którą wkładam pod softshell. Deszcz nasila się – nie mogę go przeczekać bo jest już po 15-tej a zrobiłem dopiero połowę trasy. Skręcam na Dębinę i z prawdziwym żalem mijam okolice fortu. Na wysokości Cybulic mam prawdziwe oberwanie chmury – z nieba lecą potoki wody i aż dziwię się jakim cudem cienka kurtko-bluza to wytrzymuje. Z ulgą wjeżdżam na teren Puszczy gdzie korony drzew przynajmniej w niewielkim stopniu zatrzymują opady. Przy naturalnym chłodzeniu wodnym cisnę ile się da, przecinając Puszczę Kampinoską w poprzek drogą 579. Gdy wjechałem do Leszna pozostawiając puszczę za plecami opady zamieniły się w mżawkę a potem ustały zupełnie. Zatrzymałem się i zadzwoniłem do żony oznajmić że zaraz będę pod jej blokiem i w międzyczasie może sprawdzić prognozy na najbliższe godziny. Dojechałem tam jakieś 10 minut później. Moja małżonka wyszła ze złą wiadomością – ulewy mogą trwać cały wieczór. Dołączyła do nas moja teściowa która zaproponowała żebym przenocował tutaj. Ok, ale co z moto? W życiu go na noc przed blokiem nie zostawię. „A w kuchni się nie zmieści?” No dobra, skoro tak… Złożyłem lusterka do wewnątrz, zdjąłem sakwy i powoli wtargałem Rometa do mieszkania. Zamknąłem kranik paliwa, położyłem wilgotną ścierkę na baku by zneutralizować ewentualne aromaty i wycieczka przedłuża się o kolejny dzień.
Budzę się nazajutrz przed siódmą. Ranek jest dość chłodny, czuć w powietrzu wilgoć po nocnych opadach. Zjadłem śniadanie, założyłem sakwy, pożegnałem się z domownikami i ruszyłem w drogę powrotną.
I zmienny krajobraz – najpierw bezkresne pola, później miejski klimat Brwinowa i zieleń rogatek Podkowy Leśnej. Czuję że żyję. Dojeżdżam do Młochowa – chociaż ten punkt wycieczki jeszcze zaliczę. Parkuję przy spożywczaku i wchodzę na teren pałacu. Sam budynek niedostępny do zwiedzania – trwa jakaś rewitalizacja, ale nie dla pałacu tu przyjechałem bo nie jest to żaden klejnot architektury. Jeśli chodzi o park to co innego. Spory teren, drzewa, krzewy, staw. Wolnym krokiem przespacerowałem się po całym terenie, robiąc zdjęcia. Na koniec przysiadłem na ławeczce przy stawie, kładąc kask obok i rozkoszowałem się świeżym powietrzem. Nawet się nie zorientowałem kiedy zleciała godzina jak tu jestem. Pora wrócić do domu.
Nie eksperymentowałem już z bocznymi drogami, kierując się na Tarczyn. Nie znaczy to że wpadnę na drogę ekspresową. Przetnę ją i wrócę po wschodniej stronie. Świetna trasa pełna zakrętów – to co tygryski lubią najbardziej. Śmiało można brykać. Po 25 km dojechałem do Grójca. Zrobiłem sobie przerwę przed galerią handlową. To już niemal koniec. Wchodzę do Media Expert by kupić nową podkładkę pod mysz, wychodzę z powerbankiem do komórki. I tak podkładki mieli badziewne po 4 złote a pomny przeszkód jakie towarzyszyły mi w eksploracji stale modyfikuję swój ekwipunek. Podjeżdżam na stację i dotankowuję jeszcze bo według wyliczeń benzyny w baku nie zostało już wiele. Chmury przerzedzają się i wychodzi piękne słońce, momentalnie robi się gorąco. Taa, no jasne… Zdejmuję bluzę i po ostatnim kilkunastokilometrowym odcinku jestem w domu.
Zrobiłem prawie 250 kilometrów. Żadnego bólu pleców, d..y – mógłbym od razu do fabryki na 8 godzin iść bez mrugnięcia okiem. Jedyne co wychodzi podczas tych podróży to jednak amatorskie przygotowanie. A wiadomo że z każdą coraz dłuższą trasą zabrane ze sobą wyposażenie będzie odgrywało znaczącą rolę, sam zapał nie zastąpi niektórych braków. Jeśli chodzi o sam wyjazd – nie jestem do końca zadowolony. Pech sprawił że mogłem obejrzeć ledwie połowę tego co chciałem więc pewnie pojadę tam jeszcze raz – ale to raczej w celu zwiedzania choćby wszystkich obiektów Twierdzy Modlin połączonego z biwakowaniem. A jeśli chodzi o kolejną przygodę to już puszczam wodze fantazji ale najpierw… niezbędne są zakupy.