I got a feeling that I can’t let go…

Piosenka z czołówki serialu „Bosch” ciągle siedzi mi w głowie. Mam przeczucie że nie mogę odpuścić… Tak było z dniem 8 marca. Od kilku dni widząc prognozę pogody obwieszczającą 12 stopni w cieniu w niedzielę, kiedy to akurat miałem dzień wolny od pracy, kiełkowała we mnie myśl żeby wreszcie rozpocząć ten sezon. Nie czekać do wiosny, tylko samemu ją trochę sprowokować żeby szybciej nadeszła. A poza tym czułem już głód jazdy…

Nie chciałem szaleć na początek. W poniedziałek na 6:00 do roboty więc musiałem wrócić przed wieczorem żeby się jeszcze ogarnąć. Odpadały więc jakieś trasy po 200 czy 300 km. Zajrzałem na stronę bunkra w Konewce i znalazłem informację że w okresie zimowym jest dostępny do zwiedzania tylko w soboty i niedziele – w tym momencie miałem już swój cel. A jako że nie mam w zwyczaju odwiedzania tylko jednej atrakcji to dorzuciłem sobie do puli Zalew Sulejowski. Planowana trasa wyglądała tak:

smar

Pobudka o 7:00. Śniadanie, prowiant na drogę, sprawdzenie ekwipunku i wyjazd o 9-tej. Na dzień dobry musiałem odczekać swoje na czerwonym świetle – niestety remont drogi i ruch odbywa się wahadłowo jednym pasem. Słoneczko nieśmiało wychodzi ale po kilkunastu kilometrach na wysokości Nowego Miasta czuję że kostnieją mi łapy – chyba na jesień trzeba zainwestować w cieplejsze rękawice… Póki co, ot mała niedogodność w drodze do celu. Silnik też się jeszcze porządnie nie rozgrzał i jadę 50 na godzinę. Trasa w połowie ta sama co półtora roku temu gdy jechałem do Jelenia więc radzę sobie bez mapy. Na wszelki wypadek mam jednak wydrukowaną i schowaną w torbie na baku. Pierwszy psikus miał miejsce w Rzeczycy. Mimo że trasę planowałem inną to mózg widząc na drogowskazie miejscowość przez którą miałem przejeżdżać podświadomie podejmuje decyzję. Już po skręcie zacząłem się zastanawiać co ja w ogóle zrobiłem i jak to się stało. Jakość drogi pogarsza się i postanawiam zasięgnąć rady nawigacji żeby nie okazało się że dojadę tam jakimiś polami. Próbuję odpalić androidowe Mapy – brak sprawnego połączenia sieciowego. Hmm, przecież Aero chodzi. Raz, drugi, trzeci, nic. Uruchamiam googlową nawigację – łączy się, łączy – minuta, dwie, pięć – bez rezultatu. Szlag mnie trafił, chowam telefon do kieszeni, zapamiętując sobie że z wypłaty muszę kupić nowy.

Ostatecznie stwierdziłem że drogowskaz kłamać nie powinien i pojechałem dalej. W końcu dojechałem do miejscowości do której miałem trafić tylko pytanie w którym kierunku teraz – nie wiem w którym miejscu dokładnie wyjechałem więc równie dobrze mogę pomylić drogę i oddalić się zamiast przybliżyć do celu. Pierwszą osobą na jaką trafiłem była na oko 9- lub 10-letnia dziewczynka która bez pudła pokazała mi drogę. Jest jeszcze nadzieja dla naszej młodzieży!!! Wreszcie wjechałem do Konewki która okazała się niewielką mieściną stąd też nie było wielkim problemem trafić na teren kompleksu – jest jedna główna droga a pod jej koniec porozmieszczane są strzałki.

DSCF0964DSCF1010

Parking jest już za bramą więc raczej nie ma co się martwić że okradną wasz środek lokomocji (przynajmniej nie tak bezczelnie). Kasa biletowa znajduje się przy wejściu do bunkra. 6 zł za bilet ulgowy, 9 za zwykły – raczej normalna stawka. W tym samym miejscu można też sobie kupić jakieś pamiątki ale do tego jeszcze wrócę. Dość ważna informacja – bunkier dobrze izoluje ciepło więc nawet jeśli na zewnątrz jest słonecznie to warto mieć coś cieplejszego pod ręką bo w środku jest zauważalnie chłodniej. Zwiedzanie postanowiłem wykonać odwrotnie – najpierw chciałem po prostu przejść całą długość i poczuć atmosferę tego miejsca. Tę dodatkowo pobudzają stare niemieckie przeboje grane przez zabytkowe radio. Tak naprawdę podobno za nim stoi nowe chińskie i to ono gra ale nie chciałem sprawdzać i psuć magii:)

DSCF0994

380 metrów długości robi wrażenie. Tor jest na przednim odcinku zabudowany deskami więc wizualnie obiekt wydaje się węższy od tego w Jeleniu ale to tylko pozory. W tylnej części tor jest już odsłonięty ale ogrodzony barierką – nie uda wam się poudawać pociągu. Im dalej od wejścia i ciszej tym wyraźniejszy pojawia się dreszczyk. Na samym końcu nie ma już żadnych tablic informacyjnych ani wystaw. Ściany, sufit, podłoga i korytarze znajdujące się po obu stronach bunkra.

DSCF0966DSCF0967

Ciekawostka: mimo wypompowywania wody z bocznych korytarzy ta ciągle się pojawia. Najwięcej jej w odnogach do najbardziej skrajnych korytarzy w które nie schodziłem żeby nie odkryć jakiejś studzienki. Dodając fakt, że niektóre przejścia są zamurowane a system zasilania znacznie przewyższał potrzeby kompleksu w tej postaci jaką znamy nie dziwią teorie, że niżej znajdują się kolejne pomieszczenia kryjące w sobie wiele tajemnic.

DSCF0970DSCF0972

Im bliżej wyjścia tym atrakcji pojawia się więcej. Na początku oryginalne niemieckie graffiti z czasów wojny (miejmy nadzieję), dalej tablice opisujące uzbrojenie czy też opis schronów znajdujących się w województwie. Na koniec eksponaty (broń, hełmy, radiostacje itp.), dwa pojazdy wojskowe, budka strażnicza i dwie armaty. Warto sobie wszystko dokładnie obejrzeć. Nie wiem jak będzie teraz ale w poprzednie lato można było się przewieźć jako pasażer w radzieckiej terenówce albo w koszu motocykla.

DSCF0973DSCF0974DSCF0976DSCF0977DSCF0979DSCF0981DSCF0985DSCF0986DSCF0989DSCF0991DSCF0992DSCF0993DSCF0995DSCF0996DSCF0997

Fajnie wyglądają też makiety, wśród których znalazłem sentymentalny dla mnie bunkier w Jeleniu.

DSCF0984DSCF0983

Przy wyjściu wysupłałem 27 zł na pamiątki… Zależało mi na czymś naprawdę przypominającym o tym miejscu bo tak jak w wielu stoiskach z pamiątkami nie zabrakło takiego badziewia jak pistolet na kulki, badziewne scyzoryki Meteora czy modele współczesnych samochodów. Książka opisująca historię bliźniaczych bunkrów i breloczek idealnie wpisywały się w moje wymagania.

DSCF1025

Po wyjściu z bunkra skręciłem za armatą w lewo i ścieżką dotarłem do budynków technicznych. Te są puste, zejście na dół jest niemożliwe z powodu kraty ale skoro się już tu jest to warto zajrzeć. Przy okazji odtajały mi ręce.

DSCF0998DSCF0999DSCF1004

DSCF1008DSCF1009

Wsiadłem na motor i ruszyłem w stronę Spały. I tu muszę Wam oznajmić: chociaż w weekend w samej Spale jest tragicznie bo jest kompletnie zawalona samochodami to droga stąd do Tomaszowa jest po prostu ZAJEBISTA!!!!! Uczęszczana najczęściej przez joggerów i rowerzystów, usiana zakrętami – raj dla kierowców jednośladów. Tych spotykałem co i rusz to z jednej to z drugiej strony.

Wjeżdżając do Smardzewic mignęło mi przed oczami coś białego. Dobrze wiedziałem co to. Zatrzymałem się i zjechałem z drogi podjeżdzając na niewielką skarpę. Stamtąd miałem wspaniały widok na kopalnię piasku „Biała Góra”. W zasięgu wzroku jest tabliczka z zakazem wstępu, w dole widać strażnicę więc podziwiam tylko z daleka. I to przepiękne lazurowe jeziorko…

DSCF1012DSCF1015

A im bardziej zbliżam się do Zalewu Sulejowskiego tym motocykli jest więcej. Po przejechaniu rogatek Tomaszowa Mazowieckiego triumfalnie wjeżdżam na zaporę. Ponieważ miejsc parkingowych na niej nie ma – ładuję się na najszerszy punkt widokowy 🙂

DSCF1016DSCF1017DSCF1018DSCF1019DSCF1020

I już słyszę ryk. Oglądam się – Kawasaki. 30 sekund później – Gixxer. Po chwili basowy pomruk dwóch Harleyów. Jestem w raju a Zetka która dzielnie stawia czoła kolejnym kilometrom nie ma się czego wstydzić przed „starszymi” braćmi. Zamknąłem oczy i chłonąłem odgłos płynącej wody uderzającej o brzegi zapory. Potem stwierdziłem że zgłodniałem i pojechałem na plażę. Postawiłem moto przy grupie ścigantów i kupiłem sobie gofra z bitą śmietaną i truskawkową polewą. Bomba! To idealne zwieńczenie cudownego dnia. Zjadłem, poszwendałem się wzdłuż brzegu aż zegarek odtrąbił godzinę 14-tą. Odziałem się zatem ponownie w kask i rękawice i majestatycznie wytoczyłem się do głównej drogi.

I ponownie co i rusz lewa idzie w górę. Zetka jedzie żwawo – przy ciepłym silniku 65-70 km/h to normalka. Im bliżej domu tym bardziej zaczyna się chmurzyć i mam tylko nadzieję że nie zacznie padać – w którymś momencie bowiem wyrwał się ząbek od suwaka kurtki i jadę w niedopiętej. Szczęśliwie pogoda nie sprawiła mi przykrości.

Dotarłem suchy z kolejnymi 150 kilometrami doświadczeń. Latarka się spisała, telefon nie – już upatrzyłem Lumię 630 i będę ją EDC-ował na trasach. Romet nadal działa bez zarzutów – mimo że po zimie miałem różne problemy z elektryką to jakoś tego dnia ich nie zauważyłem. To była świetna rozgrzewka przed epickim wyjazdem który nadchodzi wielkimi krokami. Wkrótce i o nim wspomnę a póki co sezon motocyklowy 2015 uroczyście uznaję za otwarty!

mem

I got a feeling that I can’t let go…

EDC motorowerowego turysty

Dziś nie tyle o podróżach co o przygotowaniach do kolejnych. Jak mogliście przeczytać – ponieważ w kwestii turystyki byłem dotąd zielony a najczęściej zwiedzałem supermarkety to ciągle wyskakiwały mniejsze lub większe problemy które miały jako taki wpływ na cały rajd. Na dłuższą metę tak nie może być bo to co da się pominąć na trasie 100 km może już zrobić przykrość kiedy kilometrów będzie 500 lub 1000. Dlatego podzielę się z wami krótkimi opisami i recenzją ekwipunku wyprawowego który kompletuję. Póki co tylko pierwsza część bo zakupy ciągle trwają ale druga oczywiście też się pojawi.

keep-calm-and-be-prepared-21

Czas to pieniądz…

…a pieniądz jest czasem a czasem go nie ma – jak mawia stare przysłowie. Kwestia czasu jest w podróży bardzo ważna. Tylko się wydaje że problem załatwi telefon komórkowy. Bateria może paść w każdej chwili, wyciągając go z kieszeni można skusić potencjalnego złodzieja i trzecia, najważniejsza sprawa – czy naprawdę wyobrażacie sobie, że zatrzymujecie się na postój i próbujecie wygrzebać w rękawicach telefon z kieszeni? Przerabiałem to – nie polecam. Zegarek to podstawa.

Szukając odpowiedniego modelu miałem kilka wymagań. Musi być mocny i wytrzymały, wodoodporny ale niekoniecznie do przesady (nurkował nie będę), podświetlenie dobrze widoczne w nocy. Nie potrzebowałem żadnych pulsometrów, czasów światowych, GPSa do wioski Smerfów i innych pierdół. Jakiś budzik wystarczy. No i wiadomo – w jakichś rozsądnych pieniądzach. Podświetlenie właściwie wyeliminowało zegarki analogowe. Te z diodowym nie były skuteczne bo podświetlały tylko bliższą połowę tarczy, różne wskazówki luminescencyjne nawet po naświetleniu widoczne były krótko. Na placu boju pozostały więc cyfrowe. W tym miejscu wszyscy krzykną że jeśli chodzi o wytrzymałość w grę wchodzą tylko G-Shocki firmy Casio a najtańszy model kosztuje jakieś 250 złotych. Do tego jak na wielkość zegarka z niewiadomych powodów cyferki ma strasznie małe. I tu Was zaskoczę.

timex

Timex Expedition Rugged Field T49852. Tak nazywa się recepta na moje bolączki. Koperta z tworzywa, gumowy pasek. Wodoszczelny do 10 atmosfer. Z bajerów stoper, timer i budzik – tu ciekawostka – z alarmem wibracyjnym. Nie sprawdzałem jego skuteczności wybudzania bo nie chciałbym zaspać do roboty jeśli się nie uda ale w trasie wyczuwalnie informuje o nadejściu danej godziny. Cyfry duże i doskonale widoczne. Podświetlenie Indiglo to po prostu bajka. Podświetlają się wyłącznie cyfry i do tego w kolorze zielonym co w nocy tak nie wali po oczach jak białe intensywne światło. Funkcje można sobie dodawać i usuwać z menu – nic nie stoi na przeszkodzie bo pozostawić sobie tylko sam czasomierz. I najważniejsze – naprawdę jest wytrzymały na uderzenia. Pracuję w magazynie gdzie non stop się coś przenosi, wynosi, zanosi, dźwiga. Timex nieraz zaczepił o coś, oberwał o ścianę, róg palety – na szybce nie ma nawet zadrapania. Nie testowałem go zanurzając go w piachu czy w innym szambie ale nie dajcie się zwariować propagandzie G-Shocków – jeśli ktoś bierze pod uwagę tarzanie się z zegarkiem w piachu to jest mu potrzebny co najwyżej lekarz. Jeszcze jednym bajerem są dwa duże wystające ząbki na końcu paska, które po zapięciu wchodzą w szczelinę szlufki. Teoretycznie brzmi to nieźle, w praktyce zdarzało się dość często że i tak się wysuwał. Ale nie ma przeciwwskazań żeby szlufkę przesunąć bliżej i olać ten „system”.

pasek

Ile kosztuje to cudo? Ceny są bardzo rozpięte ale w pewnej sieci AGD (nie będę robił reklamy) znalazłem za 99 złotych z darmową wysyłką co jest ceną REWELACYJNĄ. Jeśli macie 400 złotych do wydania na zegarek to kupcie sobie takie cztery i starczą Wam do końca życia.

Łączność ze światem

Postawiłem tutaj na zestaw – podstawa i zapas. Jako nr 1 mam Sony Xperię Tipo. Czy jestem zadowolony? I tak, i nie.

Xperia-tipo

Android na pokładzie, więc można wrzucić jakąś nawigację czy dodatkowe mapy offline. Bateria też mozna jak na smartfon. 3 dni bez ładowania przy normalnym korzystaniu to standard. Wyświetlacz 3,2 cala nie pobiera dużo prądu. Są też wersje Dual SIM i taką właśnie posiadam. Można więc wrzucić sobie choćby kartę z Aero2 i mieć darmowy internet w telefonie. Minus? Bądź co bądź to telefon wprowadzony na rynek 2 lata temu. Procesor 800 MHz i 512 MB pamięci d… nie urywa i przy większym obciążeniu system lubi się ciąć. Nie myślmy zatem o nim jako podręcznym centrum rozrywki bo do tego się nie sprawdzi. Minimum niezbędnych aplikacji jednak mi wystarczy i Xperia sprawnie wtedy funkcjonuje. Zawsze warto mieć jednak w bagażu zapasową komórkę – najlepiej coś prostego co nie rzuca się w oczy. Jeśli ktoś się połakomi na nasz telefon, zgubimy go albo zalejemy to zawsze mamy jakąś alternatywę. Choćby wygrzebaną z szuflady Nokię 3110 jak u mnie. A na dokładkę mam w torbie mały powerbank Tracera. Żadnych wynalazków – tylko wejście pod telefon i kabel do kompa. 2600 mAh wystarczy na pełne ładowanie obu telefonów. A miejsca zajmuje tyle co nic.

aaa

Światło – nosisz je w sobie

Albo w kieszeni. Lub w plecaku. Kolejny błąd to zawierzenie chińskim produktom ze straganu. A już największa pomyłka to te wynalazki z wbudowanym akumulatorem ładowane z gniazdka. Omijajcie je jak stada dzikich węży zombie. To azjatyckie barachło najjaśniej świeci do 10 minut po naładowaniu. Z czasem – bo te akumulatory to pierwszorzędny „crap” – te 10 minut stanie się czasem świecenia bo później znów padnie. Napiszę krótko – bierzcie coś na ogniwach i z diodami XM-L. Światło jest megamocne, w wielu modelach można sobie zmienić siłę snopu a tym samym rozsądne gospodarować energią. Ogniwa takie jak 18650 można znaleźć na różnych forach choćby i po 5 zł od sztuki (bo z takich ogniw składały się baterie w laptopach) a podstawową ładowarkę zgarniecie za 10-15 złotych. Modeli też jest multum – małe, duże, z zoomem i bez. Wybór do woli.

Nie orientowałem się na początku w temacie więc pierwszą rzeczą było znalezienie forum fanów latarek. I takim było http://www.światełka.pl. Przejrzałem opinie, testy i zdecydowałem się na Ultrafire C8.

ultrafire

Aluminiowy korpus z dużą głowicą, metalowe oringi więc konstrukcja niczego sobie. Pod oringami są gumowe uszczelki ale nie radzę jej zalać wodą. Zasilana jednym ogniwem 18650. W trybie High wytrzyma jakieś 1,5 do 2 godzin, w Low cały dzień, na Medium nie sprawdzałem. Poza tymi trzema trybami ma jeszcze tryb stroboskopowy i SOS, w którym nadaje Morsem sygnał alarmowy. Zmienia się je guzikiem na końcu uchwytu. Długa na lekko ponad 15 centymetrów – do kieszeni się więc nie nada ale wolę mieć w łapie konkretny produkt. Waga – 150 gram. W trybie High latarka daje zaje.iste światło – nie świećcie nim nikomu w oczy bo naprawdę może zaszkodzić. Poniżej zobaczycie efekt w terenie.

Różne wartości się podaje – 1000 lumenów, 1200… Powiem tak, 800 ma. Sprzedawcy lubią zawyżać. Do kompletu jest smyczka na rękę więc i uchwyt pewniejszy. Jeśli chodzi o cenę to też warto dobrze poszukać. Można ściagnąć z różnych eBayów i Aliexpressów, na allegro stoją po ok. 120 złotych ale udało mi się dorwać sztukę taniej. Mało tego – Sprzedawca nie wiedział nawet do końca co sprzedaje bo w środku była jeszcze mocniejsza dioda niż w opisie aukcji. Ogólnie rzecz biorąc jestem z Ultrafire C8 zadowolony.

Na ostrzu noża

„Prawdziwy mężczyzna powinien nosić nóż.” Znacie to? Prawda jest taki że każdy powinien. Nawet idąc po bułki do sklepu chociaż jeden a w dalsze trasy to już odpowiedni komplet. Według mnie na dłuższe wypady najlepiej mieć:

-podstawowy folder (nóż składany)
-nóż do ciężkich prac i zadań specjalnych
-nóż do celów spożywczych (smarowanie, siekanie itp.)
-scyzoryk

Wtedy na każdą sytuację – czy to w mieście, czy na biwaku w lesie jesteśmy optymalnie przygotowani. Składanie swojego zestawu zacząłem od numeru 2. Po „opatrzeniu” wszystkich internetów postawiłem na Morę Companion. Mora to szwedzka marka znana z mało skomplikowanych wołów roboczych. Można je zakupić za niewielkie pieniądze. Od modeli Craftline służących do bardziej preczyjnych prac po Robust, Heavy Duty czy 2000 – to noże które nie boją się pracy a i nie szkoda ich kiedy się zniszczą. Companion to „klasa średnia” marki. Jest kilka wersji kolorystycznych – czarne, pomarańczowe, czarne z kolorowymi końcami. Ja akurat wziąłem czarno-oliwkowe bo mało rzucają się w oczy. Wybrać możemy również między stalą nierdzewną i węglową. O tą drugą trzeba jednak umieć zadbać kiedy dość intensywnie cioramy nóż więc wybrałem tradycyjną nierdzewkę. Rękojeść jest wykonana z tworzywa – dość pewnie leży w łapie a jelec zapobiega ześlizgnięciu się ręki na ostrze. Cały nóż ma 22 centymetry, ostrze 10. Wystarczy to do każdej pracy – w warsztacie, w lesie, wszędzie. Oto jego możliwości:

Na całym Youtubie możecie znaleźć filmy z tortur tego noża i naprawdę wiele trzeba żeby go trwale uszkodzić. Co najlepsze można go znaleźć na Allegro czy sklepach typu Jula za 35-40 złotych. W komplecie jest też pokrowiec z tworzywa, w który nóż wchodzi z charakterystycznym „klikiem” i nie powinien z niego wypaść.

Podstawowy nóż to już bardziej skomplikowana historia. Lepiej nie spieszyć się z zakupem bo będzie to pierwsza linia oporu. Kiedy trzeba coś przeciąć sięgacie po niego do kieszeni. Możliwe że pierwszy egzemplarz puścicie dalej w obieg żeby spróbować czegoś innego. Jeden będzie wolał małe ostrze, inny na co dzień woli większe, każdemu będą też odpowiadać inne okładziny „składaka”. Inny będzie jeszcze wolał nóż ze stałą głownią – ja zasadniczo staram się nie wyjmować Mory wśród ludzi bo dziwnie się na mnie patrzą. Także wybór jest sprawą indywidualną ale uwierzcie – jest z czego wybierać.

Osobiście przeglądając giełdy na forach czy egzemplarze z aukcji zakochałem się od pierwszego wejrzenia w CRKT Hammond Desert Cruiser.

crkt_hammond_desert_cruiser_cr7914din-700x700W porównaniu do pozostałych wprost krzyczał „Kup mnie!”. Kupiłem i teraz mogę o nim powiedzieć kilka słów. Na pewno nie nada się dla osób z małymi dłońmi. Złożony ma 13 cm więc to „kawał byka”. Do tego waży 175 gramów – do marynarki raczej nie będzie pasował:) Rękojeść jest bardzo ciekawa. Materiał nazywa się Zytel i ma strukturę plastra miodu – dobrze się trzyma, do tego świetny profil na palce. Poza tym ma 3 otwory, które wzmacniają uchwyt a poza tym kiedy ma się mokre lub tłuste ręce łatwiej za nie wyjąć nóż z kieszeni. Ale paracordu przez nie nie przepleciecie – ostrze go przetnie przy złożeniu. Od tego macie belkę na końcu noża. Klips jest ze stali nierdzewnej i w zależności od upodobań można go mocować po obu stronach z góry i na dole. Do zestawu dołączony jest jeszcze jeden klips i 3 dodatkowe śrubki. Całość skręcana na torxy. Przejdźmy zatem do ostrza – to ma 97 mm długości – taka składana Mora. Otwiera się za pomocą flippera i kołków na głowni. Są dwie wersje tego noża – ząbkowana i gładka ale tą drugą ciężko jest w Polsce dostać. Głownia jest ładnie wyprowadzona a uroku dodaje jej „fałszywka” w górnej części co na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie że szlif jest obustronny. Blokada to „liner-lock” który trzyma pewnie i do tego ma fajny bajerek – w górnej części noża jest suwadło które po rozłożeniu noża dodatkowo umacnia blokadę i robi ze „składaka” niemal stałą głownię.

liner

Ponieważ to najświeższy nabytek to testy terenowe ma przed sobą ale na chwilę obecną nie żałuję zakupu.

Jeśli chodzi o „spożywczaka” to wybór był prosty: Opinel No.8. Numerki przy tych francuskich składakach są różne – im wyższy tym większy cały nóż. Rękojeść drewniana (buk), ostrze ma 8,5 cm. Blokada jest śmiesznie prosta – stalowy pierścień obracamy tak, by zablokować ostrze w pozycji otwartej i to samo w zamkniętej. Genialne w swoim nieskomplikowaniu. I ukroi się bułkę i posmaruje masełkiem i kiełbaskę pokroi. Wielkością jest idealny do tego typu czynności a po złożeniu wygląda kompletnie niepozornie.

opinel

I tu również do wyboru nierdzewka lub węglówka – tutaj jednak „carbone” łatwo jest utrzymać w czystości.

Jeśli chodzi o scyzoryk to najłatwiej zapytać siebie samego, czego tak naprawdę od niego wymagamy? Co może nam się przydać? Victorinox czy Wenger produkują tyle wersji z przeróżnymi akcesoriami że głowa mała. Korkociąg, szydło to jeszcze nic. Jeśli chcecie -znajdziecie nawet pendrive. Mnie okazja niespodziewanie znalazła sama. Na jednym z forów ktoś podrzucił link do ogłoszenia na olx. Za 6 dyszek można było wyrwać Victorinoxa Huntsmana w bardzo dobrym stanie. Zdążyłem…

Picture 037

Duże i małe ostrze, korkociąg, otwieracz do kapsli z dużym śrubokrętem, otwieracz do puszek z małym i ostrzem do ściągania izolacji, szydło, nożyczki, piłka do drewna, haczyk do dźwigania siatek, pęseta i wykałaczka. To wszystko w 9-centymetrowej obudowie. Nożyki łatwo naostrzyć do takiego poziomu że wchodzą w ciało jak w masło o czym boleśnie zdążyłem się przekonać. Okładki wprost lśnią. Zamykanie i otwieranie końcówek jest wspomagane i z fajnym kliknięciem wskakują na miejsce. Stal również jest nierdzewna ale może złapać nawierzchniowy nalot który jednak łatwo zetrzeć. Kółeczko można przypiąć np. do kluczy. Jeśli chodzi o konstrukcję to wystarczy powiedzieć że Victorinox daje dożywotnią gwarancję na wady materiałowe i fabryczne ale marka mówi sama za siebie.

Pierdoły i duperele…

W schowku w Zetce mam multitoola z Biedronki ale widać że jest wart swojej ceny czyli 20 złotych. Mały nożyk to po prostu kpina, narzędzia są tak spasowane że wyłażą wszystkie naraz ale jest pilnik, krzyżak a i kombinerki są całkiem niezłe. Awaryjnie zupełnie wystarczy do prostych napraw. Fabryczny klucz do świec zostawiłem w warsztacie a kupiłem normalny z uchwytem. Opaski zaciskowe też mogą się przydać. Para rękawiczek-wampirek również. Świetną konstrukcją są zapalniczki z wysuwanym palnikiem które pojawiły się ostatnio w sklepach – nie trzeba zbliżać ręki do źródła ognia. Spork czyli połączenie łyżki z widelcem – nawet do jedzenia sałatek na mieście. Długopis i notes. Chusteczki nawilżające – podczas podróży w upałach nieocenione. Magnes, rowerowy klucz uniwersalny, taśma klejąca. Podstawowe leki: ibuprom, węgiel leczniczy, gaziki z alkoholem Leko, kilka plastrów. Mała kieszonkowa ostrzałka do noży.

Wbrew pozorom zajmuje to bardzo mało miejsca. Uzupełnione prowiantem pozwoli nam na beztroskie jednodniowe rajdy. Inna sprawa, kiedy wyprawa będzie dłuższa ale o tym w kolejnej części ekwipunkowej…

EDC motorowerowego turysty

Przez Puszczę Kampinoską

Jestem strasznym narwańcem. Często miotając się między opcją A i B wybieram na koniec C. Zastanawiając się nad kolejnym rajdem doszedłem do wniosku że lepiej poczekać. Prognoza pogody nie przedstawiała się zbyt różowo, to miał być również debiut Sony Xperii Tipo, którą kupiłem w miejsce wkurzającego mnie coraz bardziej LG Swifta. Pomny ostatniej przygody z nawigacją postawiłem jednak na tradycyjne wsparcie i podrukowałem sobie mapy z Google:) Trasa była jednak dość skomplikowana bo muszę omijać ekspresówki. Aż przyszedł ten dzień i wstałem z myślą „Chrzanić to, jadę!”.

To miał być kolejny krok w podróżowaniu Zetką. Trasa niemal dwukrotnie dłuższa od poprzedniej. Celem była Atomowa Kwatera Dowodzenia w Łomiankach która już od jakiegoś czasu zagnieździła się w moich myślach. Po zwiedzeniu w planach miałem objazd Puszczy Kampinoskiej na północ i przejazd przez sam jej środek. Dodatkową zachętą miało być spotkanie z żonką która akurat wizytowała rodzinę w miejscowości którą miałem przecinać w drodze powrotnej. W miarę możliwości chciałem też obadać kilka dodatkowych miejscówek ale o tym miałem zdecydować już w trasie. W miejsce będącego na przymusowym urlopie kufra trafiły materiałowe sakwy boczne firmy TAD, które kosztowały raptem 6 dyszek. Wyjazd zaplanowałem już przed 7-mą bo trwa przebudowa drogi wojewódzkiej 728 i trzeba odczekać swoje na światłach. Skórzana kurtała została tym razem w domu bo to początek sierpnia. Na t-shirt naciągnąłem tylko softshell Campusa, a bluzę wrzuciłem do sakwy.

tam1

W pierwszym możliwym miejscu zjeżdżam z głównej drogi, omijając remontadę. W jednym uchu leci playlista z soundtrackiem z „Sons of Anarchy” i leniwie toczę się do przodu. Ruch na bocznych drogach niewielki, tylko od czasu minie mnie jakiś samochód. Nie ma wielkiego upału więc nie muszę się zatrzymywać na chłodzenie silnika. Mijam kolejne punkty zgodnie z zaplanowaną trasą. W wiosce o bardzo oryginalnej nazwie Czekaj zjeżdżam w gruntową drogę. Według mapy to jedyny sposób żeby nie nadkładać przynajmniej 5 dodatkowych kilometrów jadąc naokoło do drogi krajowej. Na prawo pojawia się las, na lewo las. Prawdziwy „lovelas”. Na drodze stoi skuter, facet wychodzi z lasu więc podnoszę szybkę kasku i pytam czy aby na pewno dojadę tędy na Jeziorkę. „Tak, sam tam jadę”. Ok, wizjer w dół i gaz do kół. Wyjeżdżam z zakrętu i widzę przed sobą strumień szerokości jakichś 2 metrów. Wiecie jak to jest z tą zasadą? Nigdy nie przejeżdżaj przez wodę bez ocenienia ryzyka. Nie uśmiecha mi się wpaść na środku w jakąś dziurę i zalać Rometa. Wciskam hamulec ale prędkość była znaczna a dopiero kończyłem zakręt. Tylne koło wpadło na szutrze w poślizg i minimalnie pochylony motorower zaczął lecieć na prawą. Naprężyłem mięśnie jak kot i zeskoczyłem w biegu, kiedy upadł. Wyglądało efektownie do momentu jak przywaliłem golenią w skarpę. Na szczęście znów bez poważnych obrażeń, na motorze też żadnych śladów. Podniosłem go, przetarłem tylko szmatką zbiornik bo wychlapało górą trochę paliwa. Poczekałem aż benzyna ułoży się w przewodach, odpaliłem – działa. Podszedłem do strumienia. Ze 20 cm głębokości, dno równe. Przejechałem powoli zapamiętując sobie że na pewno nie będę tędy wracał. Jadąc na północ, przecinam krajową „50-tkę”. Nawierzchnia ciągle się zmienia. Parę kilometrów asfaltem, później kilometr żwirowej drogi ale Romet daje radę. W Przypkach mylę drogę robiąc łącznie dodatkowe 10 kilometrów. Okazuje się że właściwą drogą była ta najbardziej niepozorna. Taki to urok jazdy po nieznanych rejonach. Dojechałem do Nadarzyna – widać od razu że teren miejski. Koniec szutrów, żwiru, piachu. Stąd już rzut kamieniem do Pruszkowa. Wkurzyło mnie to miasto niemiłosiernie i wkurza nadal. Na szerokości 3 kilometrów są dosłownie DWA miejsca, w których można przeciąć tory kolejowe dzielące miasto na pół.

Zatrzymałem się przy Parku Potulickich. Ściągam kask, idę posiedzieć na ławeczce nad stawem. Dzwonię do żony oznajmić że wszystko idzie zgodnie z planem. Wszystkie plusy skutery/motorowery odsłaniają w miastach. Zgrabnie omijam korki, lawirując ulicami. Dojeżdżam w końcu do wiaduktu. Wyjeżdżając z Pruszkowa trafiam na kolejny wiadukt – nad autostradą A2. Zapinam kolejny bieg w dół a końca nie widać. Człapię się już na jedynce mijany przez kolejne auta. Za to gdy mijam najwyższy punkt, odkręcam manetkę do końca. Dojeżdżając do Warszawy minąłem komis samochodowy. Zobaczyłem tam coś takiego.

DSCF0858

Zatrzymałem się żeby strzelić fotkę. Kilkaset metrów dalej skręciłem do Fortu Radiowo na Bemowie. Chciałem zobaczyć teren byłej jednostki radiolokacyjnej przy rezerwacie Łosiowe Błota a spotkała mnie niemiła niespodzianka. Na drodze stoi zamknięta brama, za nią siedzi jakiś chłopak czytając gazetę. Pytam się czy jest możliwość nawet nie tyle wjazdu co wejścia. „Energetyka prowadzi jakieś prace, spróbuj może wieczorem”. Takie rozwiązanie nie wchodzi jednak w grę. Szkoda bo obiekt podobno bardzo ciekawy i polecany przez tych którzy już tam byli. Jeszcze kiedyś postaram się tu zajrzeć.

DSCF0859

Jadę zatem w stronę Łomianek. Niebo zaczyna się chmurzyć. Tuż przed miastem skręcam w drogę prowadzącą do Parku Kampinoskiego. Zapinam kłódki przy sakwach żeby nikt nie przeglądał zawartości, zakładam torbę przez ramię i ruszam. Idąc ścieżką mijam kolejnych grzybiarzy. Jedna z Pań zagaduje mnie wieszcząc że już niedługo nie będzie tu co oglądać. Ze świeżą dawką pesymizmu docieram do celu. Wielki plac z budynkiem przypominającym szkołę. Podobno kiedyś dostępu broniła brama ale zdziwiłbym się gdyby do tej pory ktoś jej na złom nie pociął – i nie zawiodłem się, bramy nie było.

DSCF0883

Kwatera miała być centrum dowodzenia w razie wojny atomowej. Budowę rozpoczęto w latach 60-tych a zaprzestano w 80-tych. Tak, nie pomyliłem się – nigdy nie dokończono budowy. Tyle z historii bo każdy sobie wygogluje dłuższy opis w 5 minut a to nie blog o historii. Więc wróćmmy do sedna. „Szkoła” to budynek nr 2. W zasadzie nie ma tam nic – nawet drzwi. Można rozpoznać łazienki, wejść na piętro – atrakcji brak. Klatka schodowa prowadzi również do poziomu -1. Wyjmuję latarkę – blask rozświetla całą długość tunelu. Nie, żartuję – g… widać. Ledwo widzę na 2 metry do przodu. Robię zdjęcie z fleszem – to samo. To sobie popstrykałem. Chowam póki co aparat do torby. Przechodzę najkrótszą drogą i wychodzę do budynku nr 3. Na powierzchni wygląda jak garaż ale była tu zbudowana stacja meteo służąca do wciskania lipy amerykańskim satelitom. Wracam z powrotem. Ściany czarne, spalone – nie wiem co za debil próbował podpalić schrony, szkoda że się tam nie zgubił przy okazji. Mijam zalaną dziurę w ziemi zastanawiając się czy pod spodem jest jeszcze coś. Doszedłem do wielkiej sali będącej niegdyś salą taktyczną. Pusta z nadpalonymi ścianami porusza jednak wyobraźnię próbującą ustalić obraz sprzed 30-40 lat. Wchodząc dociera do mnie że światła mam stanowczo za mało i lepiej nie ryzykować że wracać będę musiał po ciemku. Wyszedłem na powierzchnię i zajrzałem jeszcze do trzeciego obiektu – podziemnej, długiej hali. Rzuciłem tylko okiem co jest za rogiem i wróciłem do punktu wyjścia. Teren idealnie nadaje się pod ASG i w istocie pojawiają się tam grupy hobbystów. Kto tam nie był to lepiej jednak niech się spieszy bo miejscowi zaczynają kraść nawet elementy zbrojenia z filarów więc budynek bardzo szybko może zostać przeznaczony do rozbiórki.

DSCF0871DSCF0865DSCF0862DSCF0861DSCF0868DSCF0867DSCF0869DSCF0870DSCF0875aaaDSCF0876DSCF0877DSCF0880DSCF0881

Dojazd do „opaski” przy krajowej siódemce okazuje się bardziej skomplikowany niż się wydawał. Labirynt ulic i uliczek, których nawet mapa nie ogarnia, sprawił że zamotałem się kompletnie. Jeden z zapytanych robotników wskazał mi drogę – okazało się że akurat nie tą co potrzeba, ale w końcu znalazłem jakiś drogowskaz i ruszyłem na północny zachód.

tam2

Chciałem się zatrzymać w Dębinie i Cybulicach, żeby zobaczyć forty należące do Twierdzy Modlin – zaczynają jednak spadać pierwsze krople deszczu. Zatrzymuję się i wyciągam z sakwy bluzę którą wkładam pod softshell. Deszcz nasila się – nie mogę go przeczekać bo jest już po 15-tej a zrobiłem dopiero połowę trasy. Skręcam na Dębinę i z prawdziwym żalem mijam okolice fortu. Na wysokości Cybulic mam prawdziwe oberwanie chmury – z nieba lecą potoki wody i aż dziwię się jakim cudem cienka kurtko-bluza to wytrzymuje. Z ulgą wjeżdżam na teren Puszczy gdzie korony drzew przynajmniej w niewielkim stopniu zatrzymują opady. Przy naturalnym chłodzeniu wodnym cisnę ile się da, przecinając Puszczę Kampinoską w poprzek drogą 579. Gdy wjechałem do Leszna pozostawiając puszczę za plecami opady zamieniły się w mżawkę a potem ustały zupełnie. Zatrzymałem się i zadzwoniłem do żony oznajmić że zaraz będę pod jej blokiem i w międzyczasie może sprawdzić prognozy na najbliższe godziny. Dojechałem tam jakieś 10 minut później. Moja małżonka wyszła ze złą wiadomością – ulewy mogą trwać cały wieczór. Dołączyła do nas moja teściowa która zaproponowała żebym przenocował tutaj. Ok, ale co z moto? W życiu go na noc przed blokiem nie zostawię. „A w kuchni się nie zmieści?” No dobra, skoro tak… Złożyłem lusterka do wewnątrz, zdjąłem sakwy i powoli wtargałem Rometa do mieszkania. Zamknąłem kranik paliwa, położyłem wilgotną ścierkę na baku by zneutralizować ewentualne aromaty i wycieczka przedłuża się o kolejny dzień.

Budzę się nazajutrz przed siódmą. Ranek jest dość chłodny, czuć w powietrzu wilgoć po nocnych opadach. Zjadłem śniadanie, założyłem sakwy, pożegnałem się z domownikami i ruszyłem w drogę powrotną.

powrót

I zmienny krajobraz – najpierw bezkresne pola, później miejski klimat Brwinowa i zieleń rogatek Podkowy Leśnej. Czuję że żyję. Dojeżdżam do Młochowa – chociaż ten punkt wycieczki jeszcze zaliczę. Parkuję przy spożywczaku i wchodzę na teren pałacu. Sam budynek niedostępny do zwiedzania – trwa jakaś rewitalizacja, ale nie dla pałacu tu przyjechałem bo nie jest to żaden klejnot architektury. Jeśli chodzi o park to co innego. Spory teren, drzewa, krzewy, staw. Wolnym krokiem przespacerowałem się po całym terenie, robiąc zdjęcia. Na koniec przysiadłem na ławeczce przy stawie, kładąc kask obok i rozkoszowałem się świeżym powietrzem. Nawet się nie zorientowałem kiedy zleciała godzina jak tu jestem. Pora wrócić do domu.

DSCF0884DSCF0903DSCF0891DSCF0893DSCF0895DSCF0902DSCF0888DSCF0887DSCF0897DSCF0900DSCF0898DSCF0901

Nie eksperymentowałem już z bocznymi drogami, kierując się na Tarczyn. Nie znaczy to że wpadnę na drogę ekspresową. Przetnę ją i wrócę po wschodniej stronie. Świetna trasa pełna zakrętów – to co tygryski lubią najbardziej. Śmiało można brykać. Po 25 km dojechałem do Grójca. Zrobiłem sobie przerwę przed galerią handlową. To już niemal koniec. Wchodzę do Media Expert by kupić nową podkładkę pod mysz, wychodzę z powerbankiem do komórki. I tak podkładki mieli badziewne po 4 złote a pomny przeszkód jakie towarzyszyły mi w eksploracji stale modyfikuję swój ekwipunek. Podjeżdżam na stację i dotankowuję jeszcze bo według wyliczeń benzyny w baku nie zostało już wiele. Chmury przerzedzają się i wychodzi piękne słońce, momentalnie robi się gorąco. Taa, no jasne… Zdejmuję bluzę i po ostatnim kilkunastokilometrowym odcinku jestem w domu.

Zrobiłem prawie 250 kilometrów. Żadnego bólu pleców, d..y – mógłbym od razu do fabryki na 8 godzin iść bez mrugnięcia okiem. Jedyne co wychodzi podczas tych podróży to jednak amatorskie przygotowanie. A wiadomo że z każdą coraz dłuższą trasą zabrane ze sobą wyposażenie będzie odgrywało znaczącą rolę, sam zapał nie zastąpi niektórych braków. Jeśli chodzi o sam wyjazd – nie jestem do końca zadowolony. Pech sprawił że mogłem obejrzeć ledwie połowę tego co chciałem więc pewnie pojadę tam jeszcze raz – ale to raczej w celu zwiedzania choćby wszystkich obiektów Twierdzy Modlin połączonego z biwakowaniem. A jeśli chodzi o kolejną przygodę to już puszczam wodze fantazji ale najpierw… niezbędne są zakupy.

Przez Puszczę Kampinoską

Na dobre i na złe

Miałem jakoś szczęście do pogody. W piątek, 14 marca też niebo się rozchmurzyło. Tego dnia w planach jazda do Mniszewa i Czerska. W pierwszym znajduje się skansen bojowy, w drugim zamek o którym słyszał chyba prawie każdy. Wyjazd również zaplanowałem na 9:00. Przygotowań na te jednodniowe wypady nigdy długich nie robię. Dzień wcześniej sprawdzam stan ogólny moto, wieczorem układam sobie na stole potrzebne szpargały. Rano pakuję tylko wszystko, biorę jakiś prowiant i jestem gotów. Wtedy jeszcze mało o turystyce wiedziałem więc ten bagaż był niewielki – dopiero teraz lista zakupów się rozrasta:) Co zabrałem wtedy? Standardowo trochę części na zapas: świeca zapłonowa z kluczem, żarówki i moduł zapłonowy, do tego śrubokręt i klucz uniwersalny. Poza tym zapasowy telefon – wysłużony Siemens C35. Do tego mapa, składany nóż, nieduży aparat cyfrowy, chińska latarka – na tamten moment to było chyba wszystko. Od swojej dziewczyny dorwałem niedużą torbę z regulacją długości paska, która idealnie nadawała się na bak. Do nawigacji wbiłem punkt docelowy „Mniszew”. Nawigacja to zresztą dużo powiedziane – stary LG Swift z Androidem i wgraną Automapą. 60 kilometrów ładną, mało skomplikowaną drogą. W lewym uchu słuchawka od MP3, drugie wolne do nasłuchiwania tego co dzieje się dookoła. Tu pierwsza rada – dynamiczna muzyka dance z mocnym basem słabo nadaje się do jazdy. Wsłuchując się w umpa-umpa lekko się rozpraszam i gdy z prawej wyskakuje mi samochód, mijam go ostro z lewej. Hmm, wyjechałem z drogi podporządkowanej? To może chociaż ktoś jakiś znak by postawił? Zwłaszcza że na skrzyżowaniu ktoś postawił sobie dom na wzniesieniu więc g… widać co dzieje się po prawej. Ot, Polska. Po chwili jednak się zatrzymuję i układam spokojniejszą playlistę. Ze spokojną nutą utworu „Gimme Shelter” skupiam się już tylko na drodze. Na liczniku 60-65 na godzinę. Chociaż każdy cię wyprzedza to jedzie się przyjemnie. Nie spieszę się, wiem że mam czas – po prostu czerpię frajdę z jazdy. Dojeżdżam do Warki. Wiedziałem że zaraz chciałbym ją obleźć od początku do końca więc nie daję dojść do głosu pokusie i objeżdżam ją z prawej. Na znaku czytam że niedaleko jest miejsce spływów kajakowych. Zjeżdżam z drogi na piaszczysty szlak. Ze 200 metrów dalej jestem już przy rzece Pilica. Gaszę silnik, schodzę, rozprostowuję kości. Zjadam batonika musli, przechadzając się po okolicy. Widzę most kolejowy, zdaje się że jeszcze czynny. Zebrała się tam młodzież na wagarach. Nie dziwię się, w taki dzień w takie miejsce, w ich wieku sam bym przyszedł.

DSCF0695 DSCF0697 DSCF0698 Ruszam dalej skrajem Puszczy Stromieckiej. Dookoła zielono, ruch niewlelki. Dojeżdżam do drogi 79. Według opisu powinno być łatwo znaleźć to miejsce. Faktycznie, z 500 metrów dalej po prawej widzę plac z samotnie stojącym T-34. Jest też parking na kilka samochodów, aktualnie pusty. Zatrzymuję się na brzegu.

mni

DSCF0702 Zaraz przy drodze stoi altanka i domek który był chyba kiedyś punktem informacji, teraz jednak nie ma tu nikogo. Zamykam blokadę kierownicy i wchodzę po schodkach na górę. Co tam znajdziemy? Okopy, zasieki, sprzęt wojskowy. Wszystko elegancko opisane i dostępne kompletnie za darmo. Można podejść, można dotknąć, można zajrzeć do środka pojazdu. W 1944 roku w tym miejscu wojska polsko-radzieckie starły się z niemieckimi i wygrały, kontynuując później zwycięski marsz na zachód. Robię fotki, niedaleko przechodzi para z kilkuletnim dzieckiem – chłopak szczęśliwy biega od eksponatu od eksponatu. Nie wiem jak jest tam teraz – skansen miał być podobno odnowiony, mówiono o postawieniu pawilonu ekspozycyjnego. Jeśli ktoś był tam później, może dać znać. Schodzę na dół i wchodzę na plac. Stoi tam pamiątkowy pomnik, wspomniany T-34, można spojrzeć na plan skansenu i mapy działań wojennych, są ławki. Pojawiają się kolejne samochody – widać że chętnych do zwiedzania nie brakuje. Wchodzę do altanki na drugie śniadanie, przeglądam zrobione zdjęcia. Potem jadę dalej.

DSCF0703 DSCF0712 DSCF0714 DSCF0717 DSCF0720 DSCF0725 DSCF0726 DSCF0728 DSCF0730 DSCF0710 DSCF0709 Prosto jak strzała jadę drogą krajową 79. W miejscowości Potycz zjeżdżam w prawo, dojeżdżam do dużego wału i znajduję się nad Wisłą. Widzę kilku wędkarzy i stojące obok skutery. Podaję rękę królowej polskich rzek na szczęście. Wracam na krajówkę i przed Czerskiem podczepiam się pod leniwie jadącego choppera. Kierowca w końcu zauważa mnie w lusterku, pozdrawia, dodaje gazu i za którymś zakrętem znika mi z oczu. Wjeżdżam do Czerska.

cze

Ot, sam Czersk to taka sobie mieścina. Znałem ją tylko z opowieści starszej siostry która była tu niegdyś na wycieczce szkolnej. W jednym z najstarszych miast Mazowsza mieszka teraz nieco ponad 500 osób. Rynek, kościół, zamek – to tyle. Znajduję jakiś parking nad Jeziorem Czerskim. Od niego prowadzi droga w górę. Plecak na plecy i w drogę. Wchodzę na górę, patrzę i nie wierzę. Stoję przy fundamentach zamku a droga wejściowa znajduje się na górze nasypu. Jakim cudem? Chcąc nie chcąc wdrapuję się ostrożnie na górę, szyna w klacie nieprzyjemnie napięta. Przechodzę nad barierką… Uff, udało się. Bileterka uśmiechnięta pyta się mnie „Pan też dołem? Nie jest Pan jedyny. Chyba będzie trzeba jakąś tabliczkę postawić”. No cóż, po prostu dojechałem do najbliższej ścieżki. Okazuje się jednak że wejście jest od strony kościoła. Zapłaciłem 8 złotych za bilet i przez bramę wjazdową wchodzę do środka. Zamek jest okazały – o wiele bardziej niż ten w Inowłodzu. Na placu postawione są przeróżne machiny oblężnicze. Teoretycznie można wejść na wszystkie trzy wieże, w praktyce wtedy ta naprzeciwko wejścia była zamknięta. Na mury wchodzić nie wolno – ale nie wszyscy zwracali na to uwagę:) Na placu ktoś ogląda machiny, ktoś podziwia widoki za murem, jakiś rowerzysta z dredami rozłożył się na trawie. Też obszedłem cały plac i poszedłem na wieżę. Tam też znajduje się nieduża wystawka a przez ostatnie schody za przeszklonymi drzwiami można wejść na sam szczyt. W drugiej powtórka z rozrywki. Widoki fantastyczne. Warto tu przyjechać, zwłaszcza kiedy odbywa się jakaś impreza a tych w roku jest kilka. Tu macie adres strony zamku gdzie wszystkiego się dowiecie: http://www.zamekczersk.pl/

DSCF0746DSCF0749DSCF0751DSCF0753DSCF0754DSCF0755DSCF0757DSCF0759DSCF0760DSCF0763DSCF0765DSCF0764DSCF0767DSCF0769DSCF0773DSCF0775

Wracając znów podszedłem do budki bileterki. „Nie obrazi się Pani, jak zejdę tą samą drogą na dół?” „Ależ proszę bardzo, jak Panu wygodniej”. Przeszedłem przez barierkę i zbiegłem tym samym nasypem po którym się wdrapałem. Na dole korzystając że na parkingu byłem sam, wszamałem następnego batonika i ruszyłem w drogę powrotną. Z 79-ki zjechałem ku miejscowości Linin. Włączyłem tu nawigację bo droga miała przechodzić przez mniejsze czy większe wioski, ciężko odróżnić która droga jest główna a która nie i zamotanie się nie było problemem. Jadę zatem zgodnie z komendą AutoMapy. Widzę że za chwilę asfalt zmieni się w kamienistą drogę. Zaciskam ręce na kierownicy. W momencie zjazdu czuję jak się zapadam. O cholera! Kamień był nieubity i koła zagrzęzły. Straciłem kontrolę i runąłem na bok. Leżę na brzuchu i próbuję się obrócić. Nic z tego, noga jest pod ramą. Telefon leży na ziemi a głos z nawigacji woła „Zawróć”. „Pieprz się” krzyczę. Posyłam wiązankę w stronę bezdusznego lektora. Z innej perspektywy musiało to wyglądać dość zabawnie ale mnie nie jest do śmiechu. Widocznie GPS musiał stracić w którymś momencie sygnał i nie odezwał się ani słowem kiedy powinienem skręcić. Wygrzebuję się powoli, sprawdzam swój stan. Chyba nic poważnego, żebra całe, rękawice też się spisały, nogi poobijane ale da się żyć. Kufer nie wytrzymał uderzenia i otworzył się rozsypując bagaż dookoła. Podnoszę ostrożnie moto i zbieram wszystko z powrotem. Zamykając kufer, widzę że chałupnicze mocowanie pękło z jednej strony i trzyma się tylko na jednej rurce. Z tym nic nie wymyślę więc będę musiał jakoś dojechać. Lusterko poluzowane ale po to właśnie mam klucz. Kopię raz, drugi, silnik zapala. Pierwszy problem – manetka nie wraca do poprzedniego położenia. Wyłączam stacyjkę. Odkręcam końcówkę kierownicy – śruba jest wygięta i końcówka blokuje manetkę. Podprowadzam motor do pierwszej bramy, widzę jakieś budynki gospodarcze więc liczę że gospodarz ma jakiś przydomowy warsztat. Pukam do drzwi, omawiam sytuację. Gospodyni pyta czy nic mi nie jest, czy nie chcę może usiąść. Dziękuję za troskę ale pytam tylko o narzędzia. „Mąż jest na polu traktorem, niech Pan wyjdzie na drogę, może akurat wyjedzie”. Wychodzę, czując powoli ból w prawej nodze. Nie jest rozcięta ale robi się krwiak. Znajduję gospodarza. Wchodzimy do niewielkiej szopy, widzę imadło i młotek, tylko tyle mi trzeba. Prostuję śrubę, dziękuję za pomoc. Rozmawiamy chwilę, kiedy zakładam końcówkę. Ok, teraz lepiej. Powoli wsiadam i ruszam, słyszę tarcie z przodu. Schodzę jeszcze raz – przekrzywił się błotnik. Klucz w dłoń, poprawiam go – wreszcie można jechać. Kiedy dojechałem do krajowej „50” prowadzącej aż do Grójca – poczułem się pewniej. Jadę skrajnym prawym pasem, próbując utrzymać pion po podmuchach wyprzedzających mnie tirów. Zatrzymuję się w centrum Grójca. Oglądam mocowanie kufra. Na drugiej rurce też musiały być jakieś mikropęknięcia bo teraz jest pęknięta w 1/3. Wyjmuję izolację, obklejam całą na grubo licząc że 20 kilometrów jeszcze wytrzyma. Jadę ostrożniej, omijając nawet najmniejsze dołki i dojeżdżam na miejsce. Mocowanie nie nadaje się do niczego. Odkręcam je i wyrzucam na złom a kufer idzie póki co w odstawkę. Noga od kolana w dół to cały wielki siniak ale życie nie zawsze bywa proste i gładkie. Kolejne 140 kilometrów zaliczone i znów nauczyłem się czegoś nowego.

Nic nie zastąpi tradycyjnej mapy a najlepsze na moto są rock i country.

Na dobre i na złe

Ten pierwszy raz…

5 października 2013, sobota. Pobudka o 7.00. Chcę wyruszyć wcześniej by maksymalnie wykorzystać dzień. Za oknem dość umiarkowanie. 10 stopni ale niebo jest bezchmurne więc słońce pewnie dogrzeje. Wziąłem minimalne ilości prowiantu, litrową butelkę wody, aparat i wrzuciłem do kufra, gdzie czekał już zestaw kluczy, żarówki i zapasowa świeca. Kwestię nawigacji załatwiłem metodą chałupniczą. Atlas drogowy w formie książkowej wsadziłem do prostej koszulki A4, przebiłem ją trytytkami i przypiąłem do kierownicy. Najprostsze rozwiązania są wszak zawsze najlepsze. Mogę powiedzieć że system sprawdził się przez całą drogę.

DSCF0540

Jeśli chodzi o ubiór: jestem przeciwnikiem jazdy w szortach i krótkim rękawku ale nie popadam znów w skrajność wydając masę forsy na markowe kombinezony itp. Kask to prosty integralny model LS2 – jakieś 160 złotych. Rękawice to Redline’y SP5 które też upolowałem na allegro za coś w okolicach stówki. Do tego wzmacniane dżinsy, które gdzieś się zawsze walały, adidasy, golf i skórzana kurtka – ot, cały zestaw przeciętnego motorowerzysty.

jeleń

Aby nie szaleć na jeszcze niedotartym motorze, na cel wybrałem miejscowość Jeleń. Dystans to jakieś 60 km w jedną stronę. Moto sprawdzone dzień wcześniej więc mogłem wyruszać bez zmartwień. Już tylko tankowanie na najbliższej stacji w sąsiedniej Mogielnicy (paliwo prawie po 6 złotych: „Panie, lej za 2 dychy, nie więcej”) i w drogę. Faktycznie, robi się coraz cieplej – pogoda wprost idealna do jazdy. Mijają kolejne kilometry. Przejeżdżam przez Nowe Miasto nad Pilicą. Nieco dalej widzę cmentarz z wydzielonymi miejscami parkingowymi przy drodze. Zjeżdżam na kontrolny postój. Silnik tylko lekko ciepły, olej bez zmian, można jechać.

Dalej droga nie jest już taka gładka. Długo mówiło się o remoncie tego odcinka ale na gadaniu się skończyło. Kocie łby, dziury, kamienie. W końcu jednak zostawiam za sobą ten koszmarek. W jednej z mijanych wiosek porozstawiane stragany – jakieś wiatraczki, zabawki, policja zatrzymuje kierowców. Przejechałem obok, mnie nie zatrzymali… Zmienia się krajobraz – zamiast pol dookoła lasy. Ruch niewielki, tylko cieszyć się jazdą. Dojeżdżam do Inowłodza. Znajduje się tu zamek zbudowany w ok. 1360 roku przez Kazimierza Wielkiego. Zwalniam szukając jakichś wskazówek, w końcu znajduję strzałki pod znakami. Przy zamku samochodów masa więc korzystając z niewielkich gabarytów parkuję przy jakimś podwórku.

DSCF0519

Wstęp na zamek jest wolny. Gruntownie odrestaurowano go w ostatnich latach a do zwiedzania został otwarty niespełna 4 miesiące wcześniej. Wrażenia? Z pewnością nie jest to miejsce, do którego musimy koniecznie zajechać. Lepiej traktować je jako przystanek w dłuższej trasie tak jako i ja to uczyniłem. W jednym z pomieszczeń odbywają się cyklicznie jakieś wystawy – wtedy również ale w tym momencie w środku była cała grupa obcokrajowców więc, oh well, wymknąłem się po angielsku rzucając tylko okiem.

DSCF0520

DSCF0508

DSCF0510

DSCF0512

DSCF0515

DSCF0514

DSCF0517

Silnik zdążył ostygnąć więc ruszyłem dalej. Brakujące 10 kilometrów minęło jak z bicza strzelił i dotarłem na miejsce. Kto będzie chciał zwiedzić to miejsce niech dobrze zwraca uwagę bo drogowskaz znajduje się tuż przy samym zakręcie. Przy większej prędkości łatwo przejechać dalej. Dojazd jest całkiem niezły – żadne tam leśne dukty, zwykła asfaltowa droga którą można dojechać pod sam kompleks.

DSCF0521

W tym miejscu mała dawka historii. Dowództwo niemieckich wojsk wyznaczyło pobliską Spałę na stanowisko dowodzenia armii „Środek” w planowanej operacji „Barbarossa”. Dla potrzeb dowództwa w Konewce i Jeleniu zbudowano dwa bliźniacze schrony kolejowe które miały za zadanie zabezpieczenie przed nalotami pociągów specjalnych będących mobilnymi centrami dowodzenia. Schron w Jeleniu ma 354 metry długości i jest niecałe 30 metrów krótszy od swojego bliźniaka. Co ciekawe nigdy nie zostały użyte zgodnie z przeznaczeniem.

W porównaniu z bunkrem w Konewce który trafił pod opiekę ludzi z pomysłem ten kompleks został pozostawiony sam sobie. Stał się miejscem spotkań miejscowej młodzieży a nawet bezdomnych. Stąd też w tunelu leży pełno rozsypanego szkła po butelkach. Zostawiłem Rometa przy wjeździe i poszedłem przyjrzeć się wnętrzu. Wszystkie pomieszczenia zostały oczywiście do tej pory ogołocone przez złomiarzy ale magia tego miejsca jest ciągle żywa. Łatwo sobie wyobrazić jak pociąg sunie po torach w głąb ciemnego tunelu. Mając na uwadze złą sławę miejscowych gości nie zaryzykowałem zwiedzenia wszystkich korytarzy i pozostawienia Zetki samopas na dłużej i ograniczyłem się tylko do bliższej części. Nieco dalej od bunkra znajduje się cały zespół budynków pomocniczych a pośrodku wielki plac wprost wymarzony do biwaku.

DSCF0522

DSCF0524

DSCF0525

DSCF0529

DSCF0523

DSCF0530

DSCF0533

DSCF0534

DSCF0539

DSCF0536

Otworzyłem kufer, wyjąłem żarcie, plecak pod tyłek i usiadłem się pożywić. Jeszcze się dobrze nie najadłem kiedy dobiegł mnie ryk motocyklowych silników. Na plac wjechało kilkanaście motorów – ścigacze, choppery – bez ładu i składu. Rozstawili się tyralierą. Krótka gadka – kto, co, jak… Panowie byli właśnie w drodze na jakiś zjazd w Konewce, rzucili tylko okiem na kompleks, stwierdzili „nic ciekawego tu nie ma” i pojechali dalej. Ich strata… Nasyciłem zmysły widokiem zieleni, obłaziłem resztę pomieszczeń. Na zegarku prawie 15-ta, dzień już nie taki długi więc czas na powrót. Wyjeżdżałem z żalem. Fajnie byłoby tu przyjechać choćby niewielką grupą latem, rozbić namioty, polowa kuchnia – te rzeczy… A tu jesień, bliżej końca sezonu niż początku i jakiś taki ogólny niedosyt. Zresztą my tu gadu gadu a na liczniku 1000. Zatrzymałem się przy przystanku autobusowym, sprawdziłem wszystko raz jeszcze. Ni z gruchy ni z pietruchy słyszę nagle chrapanie. A że przystanek miał formę niewielkiej budki to zaglądam do środka a tam znużony wędrowiec zasnął przy butelce. Nie przeszkadzając w drzemce odjechałem z miejsca zdarzenia. Już bez żadnych ograniczeń, jadąc 60-65 km/h właśnie po jakiejś godzinie dotarłem z powrotem do domu. Silnik gorący ale nie dziwię się – pierwszy raz powietrzak na tyle dostał w palnik że miał prawo się zagrzać.

Przejechałem raptem 120 km w obie strony, żadna egzotyka ale tego dnia złapałem bakcyla. I wiedziałem już że przebyta droga będzie się stopniowo wydłużać i wydłużać aż wreszcie odkryję…

…samego siebie.

Ten pierwszy raz…

Witam na moim blogu!

Często widzi się uśmiechy politowania na twarzach motocyklistów czy „puszkarzy” gdy ktoś oznajmia że podróżuje skuterem lub motorowerem. „Gdzie Ty dojedziesz przy takiej prędkości?”, „Rozkraczy Ci się zaraz za miastem” lub słynne „To się nadaje tylko po bułki do sklepu podjechać”. Założyłem ten blog aby udowodnić takim ludziom że kompletnie się mylą. Motorower to bardzo dobry pojazd do podróżowania. Ale o tym za chwilę…

Nowy Romet Zetka 50 dotarł do mnie pod koniec lipca 2013 roku. Mimo że po skończeniu osiemnastki zrobiłem pięć podejść do prawka to nie udało mi się zdać. Poniosły mnie w końcu nerwy, odpuściłem i do tej pory go nie mam. Żyć jednak trzeba, przemieszczać się również. Autobusy to opcja coraz droższa – zdecydowałem się więc na jedyną prócz roweru legalną opcję. Od kiedy tylko Romet stanął przed garażem, kusił mnie niezmiernie. Wiadomo, przyznajmy – to nie jest Yamaha, tak? Chiński motorower którego z Polską łączy tylko nazwa, 4 krótkie biegi, lusterka i lampa to plastik udający chrom… Jako dzieciak jeździłem trochę okazjonalnie na różnych małych dwukółkach ale temat nigdy mnie jakoś nie wciągał. Teraz coś się zmieniło.

DSCF0396

Mój ojciec patrzył na to z ostrożnością. Nie miałem już co prawda 16 lat tylko 25 ale zdrowie wybitnie nie dopisało. Byłem wtedy rok po operacji kiedy w klatę wsadzono mi ponad 20-centymetrową szynę która miała zniwelować wrodzoną deformację. W pewnym stopniu ograniczała ona moją ruchomość więc tak mój rodziciel jak i lekarz rodzinny nie byli do końca przekonani że to dobry moment na nową pasję. Sam wiedziałem że w razie wypadku nie byłoby zbyt różowo ale odsuwałem tę myśl daleko w głąb umysłu.

W baku było trochę benzyny – akurat tyle by przewieźć się po okolicy i sprawdzić co zostało pominięte na przeglądzie zerowym. Po 100 metrach podniosła mi się brew, po kilometrze nie dowierzałem, po pięciu byłem w szoku. W sytuacji gdy nawet spacer po nachylonym terenie był dla mnie średnio komfortowy, na motorze mogłem zaliczyć wszystkie dziury i jeszcze się z tego śmiać! Po kolejnym tygodniu czułem się lepiej niż przez ostatnie dwanaście miesięcy. Wszyscy mówili mi że dopiero teraz odżyłem. Ta motorynka okazała się najlepszym lekarstwem. W zamian zakochałem się w niej na zabój…

DSCF0425

Nie obyło się bez poprawek. Prawy podnóżek trzeba było potraktować młotkiem, bo kopka za każdym razem o niego zaczepiała. Gaźnik był kompletnie rozregulowany a na oryginalnej zębatce zmiana biegów przypominała bardziej Dance Central niż Moto GP. W końcu jednak dopasowałem go do swoich wymagań i dzień po dniu nabijałem kolejne kilometry docierki. I w tym momencie wrócę do kwestii „motorower a turystyka”. To małe cudo pali góra 2,5 litra na setkę. DWA I PÓŁ LITRA! I to jest wariant najbardziej pesymistyczny bo przy ekonomicznej jeździe można zejść jeszcze z pół. Przy baku który mieści 12 litrów można łatwo wyliczyć że zasięg to około 500 kilometrów. Czyli z Warszawy do Niemiec dojedziesz na jednym tankowaniu. Do tego kanapa przynajmniej jak dla mnie jest diablo wygodna. Nawet przy długiej trasie wystarczy mi z 15 minut przerwy na 100 km by nie odczuwać dyskomfortu. Po trzecie: w razie awarii części dostaniesz chyba w każdym mieście. Cały ten chiński import motorowerów opiera się w zasadzie na podobnej gamie silników różniąc się tylko ramą.

Silnik (1)

Jeśli chodzi o prędkość to po odblokowaniu które kosztuje jakieś 10-15 złotych i 5 minut roboty spokojnie pojedziemy w trasie 60-65 km/h. Nie poszalejemy na autostradzie ale w turystyce niekoniecznie o to chodzi, prawda?

Docierając silnik nie myślałem jeszcze o Romecie w tych kategoriach. Lampka zapaliła mi się w głowie gdy minąłem już 900 km przebiegu. Chciałem poczuć różnicę obecną ostrożną jazdą a pełnią możliwości tej maszynki. Obmyśliłem w końcu że wyruszę na jednodniową wycieczkę – jadąc spokojnie do „przepisowego” tysiąca i wracając już jak ludzie cywilizowani:) Zasiadłem przed komputerem i włączyłem Google Maps. Przeszukałem okolicę w obrębie 60-70 km od domu, włączyłem w opcji pokazywanie zdjęć i moją uwagę przykuł długi poniemiecki bunkier. Miejscowość nazywała się Konewka – niestety bunkier znajdował się w prywatnych rękach i w najbliższych dniach był zamknięty. Nieco dalej, w Jeleniu znajdował się jednak kolejny kolejowy bunkier pozostawiony samopas. Kilka informacji z neta i miałem już swój cel podróży…

Witam na moim blogu!