Piosenka z czołówki serialu „Bosch” ciągle siedzi mi w głowie. Mam przeczucie że nie mogę odpuścić… Tak było z dniem 8 marca. Od kilku dni widząc prognozę pogody obwieszczającą 12 stopni w cieniu w niedzielę, kiedy to akurat miałem dzień wolny od pracy, kiełkowała we mnie myśl żeby wreszcie rozpocząć ten sezon. Nie czekać do wiosny, tylko samemu ją trochę sprowokować żeby szybciej nadeszła. A poza tym czułem już głód jazdy…
Nie chciałem szaleć na początek. W poniedziałek na 6:00 do roboty więc musiałem wrócić przed wieczorem żeby się jeszcze ogarnąć. Odpadały więc jakieś trasy po 200 czy 300 km. Zajrzałem na stronę bunkra w Konewce i znalazłem informację że w okresie zimowym jest dostępny do zwiedzania tylko w soboty i niedziele – w tym momencie miałem już swój cel. A jako że nie mam w zwyczaju odwiedzania tylko jednej atrakcji to dorzuciłem sobie do puli Zalew Sulejowski. Planowana trasa wyglądała tak:
Pobudka o 7:00. Śniadanie, prowiant na drogę, sprawdzenie ekwipunku i wyjazd o 9-tej. Na dzień dobry musiałem odczekać swoje na czerwonym świetle – niestety remont drogi i ruch odbywa się wahadłowo jednym pasem. Słoneczko nieśmiało wychodzi ale po kilkunastu kilometrach na wysokości Nowego Miasta czuję że kostnieją mi łapy – chyba na jesień trzeba zainwestować w cieplejsze rękawice… Póki co, ot mała niedogodność w drodze do celu. Silnik też się jeszcze porządnie nie rozgrzał i jadę 50 na godzinę. Trasa w połowie ta sama co półtora roku temu gdy jechałem do Jelenia więc radzę sobie bez mapy. Na wszelki wypadek mam jednak wydrukowaną i schowaną w torbie na baku. Pierwszy psikus miał miejsce w Rzeczycy. Mimo że trasę planowałem inną to mózg widząc na drogowskazie miejscowość przez którą miałem przejeżdżać podświadomie podejmuje decyzję. Już po skręcie zacząłem się zastanawiać co ja w ogóle zrobiłem i jak to się stało. Jakość drogi pogarsza się i postanawiam zasięgnąć rady nawigacji żeby nie okazało się że dojadę tam jakimiś polami. Próbuję odpalić androidowe Mapy – brak sprawnego połączenia sieciowego. Hmm, przecież Aero chodzi. Raz, drugi, trzeci, nic. Uruchamiam googlową nawigację – łączy się, łączy – minuta, dwie, pięć – bez rezultatu. Szlag mnie trafił, chowam telefon do kieszeni, zapamiętując sobie że z wypłaty muszę kupić nowy.
Ostatecznie stwierdziłem że drogowskaz kłamać nie powinien i pojechałem dalej. W końcu dojechałem do miejscowości do której miałem trafić tylko pytanie w którym kierunku teraz – nie wiem w którym miejscu dokładnie wyjechałem więc równie dobrze mogę pomylić drogę i oddalić się zamiast przybliżyć do celu. Pierwszą osobą na jaką trafiłem była na oko 9- lub 10-letnia dziewczynka która bez pudła pokazała mi drogę. Jest jeszcze nadzieja dla naszej młodzieży!!! Wreszcie wjechałem do Konewki która okazała się niewielką mieściną stąd też nie było wielkim problemem trafić na teren kompleksu – jest jedna główna droga a pod jej koniec porozmieszczane są strzałki.
Parking jest już za bramą więc raczej nie ma co się martwić że okradną wasz środek lokomocji (przynajmniej nie tak bezczelnie). Kasa biletowa znajduje się przy wejściu do bunkra. 6 zł za bilet ulgowy, 9 za zwykły – raczej normalna stawka. W tym samym miejscu można też sobie kupić jakieś pamiątki ale do tego jeszcze wrócę. Dość ważna informacja – bunkier dobrze izoluje ciepło więc nawet jeśli na zewnątrz jest słonecznie to warto mieć coś cieplejszego pod ręką bo w środku jest zauważalnie chłodniej. Zwiedzanie postanowiłem wykonać odwrotnie – najpierw chciałem po prostu przejść całą długość i poczuć atmosferę tego miejsca. Tę dodatkowo pobudzają stare niemieckie przeboje grane przez zabytkowe radio. Tak naprawdę podobno za nim stoi nowe chińskie i to ono gra ale nie chciałem sprawdzać i psuć magii:)
380 metrów długości robi wrażenie. Tor jest na przednim odcinku zabudowany deskami więc wizualnie obiekt wydaje się węższy od tego w Jeleniu ale to tylko pozory. W tylnej części tor jest już odsłonięty ale ogrodzony barierką – nie uda wam się poudawać pociągu. Im dalej od wejścia i ciszej tym wyraźniejszy pojawia się dreszczyk. Na samym końcu nie ma już żadnych tablic informacyjnych ani wystaw. Ściany, sufit, podłoga i korytarze znajdujące się po obu stronach bunkra.
Ciekawostka: mimo wypompowywania wody z bocznych korytarzy ta ciągle się pojawia. Najwięcej jej w odnogach do najbardziej skrajnych korytarzy w które nie schodziłem żeby nie odkryć jakiejś studzienki. Dodając fakt, że niektóre przejścia są zamurowane a system zasilania znacznie przewyższał potrzeby kompleksu w tej postaci jaką znamy nie dziwią teorie, że niżej znajdują się kolejne pomieszczenia kryjące w sobie wiele tajemnic.
Im bliżej wyjścia tym atrakcji pojawia się więcej. Na początku oryginalne niemieckie graffiti z czasów wojny (miejmy nadzieję), dalej tablice opisujące uzbrojenie czy też opis schronów znajdujących się w województwie. Na koniec eksponaty (broń, hełmy, radiostacje itp.), dwa pojazdy wojskowe, budka strażnicza i dwie armaty. Warto sobie wszystko dokładnie obejrzeć. Nie wiem jak będzie teraz ale w poprzednie lato można było się przewieźć jako pasażer w radzieckiej terenówce albo w koszu motocykla.
Fajnie wyglądają też makiety, wśród których znalazłem sentymentalny dla mnie bunkier w Jeleniu.
Przy wyjściu wysupłałem 27 zł na pamiątki… Zależało mi na czymś naprawdę przypominającym o tym miejscu bo tak jak w wielu stoiskach z pamiątkami nie zabrakło takiego badziewia jak pistolet na kulki, badziewne scyzoryki Meteora czy modele współczesnych samochodów. Książka opisująca historię bliźniaczych bunkrów i breloczek idealnie wpisywały się w moje wymagania.
Po wyjściu z bunkra skręciłem za armatą w lewo i ścieżką dotarłem do budynków technicznych. Te są puste, zejście na dół jest niemożliwe z powodu kraty ale skoro się już tu jest to warto zajrzeć. Przy okazji odtajały mi ręce.
Wsiadłem na motor i ruszyłem w stronę Spały. I tu muszę Wam oznajmić: chociaż w weekend w samej Spale jest tragicznie bo jest kompletnie zawalona samochodami to droga stąd do Tomaszowa jest po prostu ZAJEBISTA!!!!! Uczęszczana najczęściej przez joggerów i rowerzystów, usiana zakrętami – raj dla kierowców jednośladów. Tych spotykałem co i rusz to z jednej to z drugiej strony.
Wjeżdżając do Smardzewic mignęło mi przed oczami coś białego. Dobrze wiedziałem co to. Zatrzymałem się i zjechałem z drogi podjeżdzając na niewielką skarpę. Stamtąd miałem wspaniały widok na kopalnię piasku „Biała Góra”. W zasięgu wzroku jest tabliczka z zakazem wstępu, w dole widać strażnicę więc podziwiam tylko z daleka. I to przepiękne lazurowe jeziorko…
A im bardziej zbliżam się do Zalewu Sulejowskiego tym motocykli jest więcej. Po przejechaniu rogatek Tomaszowa Mazowieckiego triumfalnie wjeżdżam na zaporę. Ponieważ miejsc parkingowych na niej nie ma – ładuję się na najszerszy punkt widokowy 🙂
I już słyszę ryk. Oglądam się – Kawasaki. 30 sekund później – Gixxer. Po chwili basowy pomruk dwóch Harleyów. Jestem w raju a Zetka która dzielnie stawia czoła kolejnym kilometrom nie ma się czego wstydzić przed „starszymi” braćmi. Zamknąłem oczy i chłonąłem odgłos płynącej wody uderzającej o brzegi zapory. Potem stwierdziłem że zgłodniałem i pojechałem na plażę. Postawiłem moto przy grupie ścigantów i kupiłem sobie gofra z bitą śmietaną i truskawkową polewą. Bomba! To idealne zwieńczenie cudownego dnia. Zjadłem, poszwendałem się wzdłuż brzegu aż zegarek odtrąbił godzinę 14-tą. Odziałem się zatem ponownie w kask i rękawice i majestatycznie wytoczyłem się do głównej drogi.
I ponownie co i rusz lewa idzie w górę. Zetka jedzie żwawo – przy ciepłym silniku 65-70 km/h to normalka. Im bliżej domu tym bardziej zaczyna się chmurzyć i mam tylko nadzieję że nie zacznie padać – w którymś momencie bowiem wyrwał się ząbek od suwaka kurtki i jadę w niedopiętej. Szczęśliwie pogoda nie sprawiła mi przykrości.
Dotarłem suchy z kolejnymi 150 kilometrami doświadczeń. Latarka się spisała, telefon nie – już upatrzyłem Lumię 630 i będę ją EDC-ował na trasach. Romet nadal działa bez zarzutów – mimo że po zimie miałem różne problemy z elektryką to jakoś tego dnia ich nie zauważyłem. To była świetna rozgrzewka przed epickim wyjazdem który nadchodzi wielkimi krokami. Wkrótce i o nim wspomnę a póki co sezon motocyklowy 2015 uroczyście uznaję za otwarty!